Czy pojedyncze słowo może być utworem? Komu przysługują prawa do zarejestrowanego słownego znaku towarowego? Jak zabezpieczyć się przed przywłaszczeniem przez kogoś naszego pomysłu na nazwę nowego produktu? W praktyce często można spotkać się z podobnymi problemami, szczególnie w agencjach reklamowych. Wyobraźmy sobie następujący scenariusz: do agencji reklamowej przychodzi klient i zamawia wymyślenie chwytliwej nazwy dla nowego produktu, na przykład batonika. Zespół copywriterów z agencji po tygodniu prezentuje klientowi listę dwudziestu proponowanych przez siebie nazw. Klient stwierdza wtedy, że żadna z nich mu nie odpowiada, po czym rejestruje jedną z nich, jako znak towarowy dla swojego produktu. Na pierwszy rzut oka widać, że postępowanie tego klienta nie jest uczciwe, jak jednak ma się bronić poszkodowany autor zarejestrowanej nazwy, skoro wszelkie prawa z rejestracji przysługują temu, kto pierwszy zgłosi znak towarowy do Urzędu Patentowego?
Czy pojedyncze słowo może być utworem?
Zanim ustalimy, czy słowo podlega ochronie prawnej należałoby się zastanowić, co mogłoby być podstawą takiej ochrony. Jak wspomniałem wcześniej ochrona zagwarantowana prawem rejestracji znaku towarowego często chroni osobę inną niż autor danego słowa, gdyż Urząd Patentowy nie bada czy podmiot zgłaszający dany znak towarowy jest jego twórcą. Zgłaszany znak nie może wprawdzie naruszać praw osobistych lub majątkowych osób trzecich (131 ust. 1 pkt 1 PWP) jednakże na ogół kontrola pod tym kątem ma charakter wtórny (podmiot, którego prawa zostały naruszone przez zgłoszenie lub rejestrację danego znaku wnosi o unieważnienie takiego znaku powołując się na istniejące przed zgłoszeniem prawo wyłączne). Ponadto autor, który chce zabezpieczyć swoje prawa do stworzonego przez siebie słowa, nie ma przeważnie czasu, środków i podstawy do rejestracji znaku towarowego (gdyż od początku nie zamierza nakładać zarejestrowanego w takich okolicznościach znaku na żaden towar). W takim przypadku najpełniejszą a zarazem najbardziej praktyczną ochronę słowu może zapewnić prawo autorskie, pod warunkiem, że takie słowo można uznać za utwór.
Zgodnie z ustawą prawo autorskie i prawa pokrewne,
„utworem jest każdy przejaw działalności twórczej
o indywidualnym charakterze, ustalony w jakiejkolwiek
postaci niezależnie od wartości, przeznaczenia
i sposobu wyrażenia”
(art. 1 ust. 1 PAiPP).
Według doktryny przesłankę „przejawu działalności twórczej o indywidualnym charakterze“ spełnia dzieło, które „odzwierciedla osobowość twórcy“ Interpretacja tej przesłanki powinna sprowadzać się do ustalenia, na podstawie analizy danego utworu, czy istnieją w nim cechy przesądzające o jego wyjątkowości (unikatowości) wynikającej z faktu, że stworzyła go niepowtarzalna osobowość (patrz J. Barta, R. Markiewicz, Prawo autorskie, Warszawa 2008,). Dzieło powinno stanowić emanację artystycznej osobowości twórcy (patrz E. Traple, Prawo autorskie i prawa pokrewne. Komentarz, Zakamycze 2005.)
Niegdyś w orzecznictwie panowała tendencja do uznawania za utwór przedmiotów o tak małym piętnie autorskiej indywidualności jak rozkłady kolejowe (Orzeczenie Sądu Najwyższego z listopada 1932 r., Zb. OSN 1933 poz. 7). Uznawanie za przedmiot ochrony prawno autorskiej nawet tzw. „kleine Münze“ (niem. małych monet/drobnych), czyli obniżanie wymiaru oryginalności dzieła prowadziło do odejścia od zasady de minimis non curat lex (łac. Prawo nie powinno zajmować się drobnostkami). Ta koncepcja, jak widać po ostatnich orzeczeniach Sądu Najwyższego, odchodzi już do lamusa i obecnie należy być niezwykle ostrożnym przy ocenie czy pojedyncze słowo może być uznane za utwór w rozumieniu prawnoautorskim. Sąd Najwyższy uzasadnieniu do wyroku z dnia 22 czerwca 2010 r. syg. IV CSK 359/09 zastrzegł taką możliwość jedynie dla najbardziej oryginalnych neologizmów stwierdzając, iż:
„Przy krótkich formach wypowiedzi słownej (krótkich jednostkach językowych), prawdopodobieństwo braku oryginalności jest wysokie i można wymagać większej siły przekonywania na uzasadnienie twierdzenia o stworzeniu nowego wytworu intelektu.
Co do pojedynczych słów, z reguły wyklucza się uznanie ich za utwory, co wiąże się (także) z brakiem cechy indywidualnego charakteru. Z zasady, pojedyncze słowa, nie tylko zaczerpnięte z języka potocznego, ale także słowa nieznane lub neologizmy, nie mają cech twórczości. Tej zasadzie czasem, ale tylko wyjątkowo, wymykają się jednowyrazowe tytuły albo slogany; dotyczy to jednak szczególnych sytuacji, gdy – jak to się ujmuje w piśmiennictwie – cechują się one zaskakującą wyrazistością i błyskotliwością, współtworzą poetykę utworu, stanowią „klucz” do rozumienia utworu.”
Pojedyncze słowo może być, więc utworem pod warunkiem, że można mu przypisać przesłankę oryginalności i indywidualności. Sąd Najwyższy odniósł się również w swoim uzasadnieniu do sytuacji, w której słowo zostaje wymyślone niejako na potrzeby tworzonego znaku towarowego:
„Dopuszczalne jest również wykorzystywanie w roli znaku towarowego istniejącego już utworu, w tym utworu słownego, który miał taki autonomiczny (niezależny od ewentualnego przyszłego komercyjnego zastosowania) status. Inna jest sytuacja, w której dla konkretnego towaru tworzy się projekt znaku towarowego do oznaczania konkretnego produktu, a więc sytuacja, w której utwór w rozumieniu prawa autorskiego miałby powstać niejako „przy okazji” opracowywania znaku.
Sama idea, pomysł, polegający na połączeniu określonego słowa ze sposobem jego wykorzystania w ściśle określonym celu, nie podlega ochronie prawnoautorskiej. Pomysł przyczynia się do powstania dzieła, jednak sam nim nie jest, konieczne jest przybranie przez ideę określonej postaci. Należy odrzucić koncepcję stworzenia utworu jako „ubocznego produktu” pomysłu na sposób wykorzystania pojedynczego wyrazu.”
W mojej opinii Sąd Najwyższy odchodząc nieco od dawnej linii orzecznictwa, która obejmowała ochrona prawnoautorską nawet liczniki kalorii posunął się nieco za daleko. Nie powinno się przecież negować twórczego i indywidualnego charakteru nawet pojedynczego słowa, które powstaje w skomplikowanym procesie twórczym, angażującym często nawet grupę copywriterów.
Jeżeli więc, zgodnie z zaleceniami Sądu Najwyższego poszukujemy słów „cechujących się one zaskakującą wyrazistością i błyskotliwością”, powinniśmy przy badaniu ich oryginalności wyjść poza własny krąg językowy. Na przykład słowo „ruoho” na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać słowem oryginalnym – neologizmem w języku polskim, ale jeżeli poszukamy głębiej to dowiemy się, że jest to rzeczownik w języku fińskim oznaczający trawę. Ten fakt przesądza właściwie o tym, że takie słowo nie może być potraktowane, jako spełniające przesłankę indywidualnego charakteru. Może oczywiście się zdarzyć, że wymyślone przez nas słowo istnieje już (w identycznej pisowni) w jakimś egzotycznym dla nas języku, np. wietnamskim. Należy chyba założyć, że jeśli wymyśliliśmy takie słowo to można by uznać je za utwór gdyż jak się powszechnie twierdzi, w prawie autorskim przesłanka oryginalności i twórczego charakteru badana jest subiektywnie (z punktu widzenia twórcy).
Jak chronić utwór-słowo?
W polskim prawie, jak zresztą i w większości ustawodawstw na świecie, chwilą powstania utworu jest jego ustalenie (rozumiane również jako wykonanie czy rozpowszechnienie). Można by więc powiedzieć, że prawo autorskie do wymyślonego przez nasz słowa powstaje z chwilą gdy podzielimy się naszym pomysłem z inną osobą lub utrwalimy nasz pomysł na dowolnym nośniku (np. na kartce papieru w notatniku pośród innych koncepcji). Niektóre porządki prawne aby uznać utwór za stworzony wymagają od autora rejestracji w odpowiednim rejestrze (do chwili przystąpienia do TRIPS takie zasady utrwalania utworów obowiązywały w USA). Oba rozwiązania mają swoje wady i zalety. Powszechnie obowiązujący system powstania utworu z chwilą jego ustalenia wydaje się najbardziej sprawiedliwy, gdyż przyznaje wyłączne prawa osobie, która bezpośrednio brała udział w procesie twórczym, czyli faktycznemu autorowi. Niestety wadą tego rozwiązania są ogromne trudności dowodowe (jak wykazać, że to właśnie ja pierwszy wykrzyknąłem to słowo w grupie koleżanek i kolegów podczas pracy nad wspólnym projektem?). Z kolei wymóg uprzedniej rejestracji każdego utworu stwarza ryzyko, że prawem pierwszeństwa będzie dysonował ktoś, kto nie brał nawet udziału w procesie twórczym. Poniżej znajdziecie wskazówki jak w polskim systemie prawnym zabezpieczyć swoje prawa do utworu-słowa.
- Najprostszą metodą jest udanie się do notariusza i okazanie mu swojego utworu na kartce papieru (najlepiej wielu utworów na raz, gdyż taksa notarialna liczona jest w tym przypadku od strony dokumentu). Za niewielką opłatą notariusz opatrzy taki dokument pieczęcią i datą, która stanowić będzie datę pewną. Dzięki takiemu dokumentowi będziemy mogli z łatwością wykazać swoje autorstwo (przynajmniej od daty adnotacji notarialnej na dokumencie) przed sądem o ile takie słowo może stanowić samodzielny utwór (spełnia opisane wyżej przesłanki).
- Innym sposobem jest zarejestrowanie swojego utworu słowa w serwisie internetowym biblioteki kongresu USA (który jest pozostałością po dawnym systemie rejestracji utworów w celu uzyskania ochrony). Rejestracja jednego słowa w ten sposób kosztuje, 30$ lecz należy się śpieszyć gdyż w ten sposób rejestrowanych dziennie ponad 10.000 różnych utworów (część z nich to również pojedyncze słowa) i coraz trudniej wpaść na coś, czego ktoś już nie zgłosił, jako własny utwór.
- Również korespondencja e-mali może stanowić pośredni dowód, że ktoś użył danego słowa jako pierwszy, choć tu można w sądzie natrafić na większe trudności dowodowe (potwierdzenie daty sporządzenia i wysłania wiadomości e-mail,, na którą się powołujemy),
- Należy przy tym zauważyć, że zabezpieczenie się jednym z podanych wyżej sposobów nie wyklucza oczywiście twierdzenia przeciwnego, (np. gdy ktoś nas uprzedził i wcześniej poszedł do notariusza potwierdzić datę ustalenia identycznego utworu)
Jak wejść w posiadanie utworu-słowa?
Ponadto warto pamiętać nie tylko o tym, aby pilnować swoich pomysłów na utwory i chronić je przed innymi, ale również o tym, aby zlecając komuś wymyślenie określonego słowa/nazwy pamiętać o odpowiednim przeniesieniu praw autorskich przed wykorzystaniem tak nabytego utworu. Zwykła umowa przeniesienia majątkowych praw autorskich lub co najmniej wyłącznej nieodwoływalnej licencji na te prawa połączona ze zrzeczeniem się wykonywania osobistych praw majątkowych, które mogłyby zakłócić używanie zamówionego słowa w przyszłości powinna w zupełności wystarczyć. Pamiętajmy, że jeśli korzystamy z utworu, do którego nie mamy praw majątkowych, może się to da nas skończyć poważnymi konsekwencjami prawnymi i finansowymi, nie wspominając już o sytuacji, w której musielibyśmy cofnąć cały serię batoników ze sklepów na terenie kraju, tylko dla tego, że autor ich nazwy powołując się na swoje prawa autorskie nie zgadza się na wcześniej uzgodnione warunki a my zawczasu nie zabezpieczyliśmy się prawnie na taką okoliczność.
Witam,
omawiany wyrok JOGI wbrew pozorom nie wnosi wiele. Tradycją polskiego orzecznictwa jest absurdalne obniżanie granic ochrony do momentu, gdzie przesłankę twórczości utożsamia się z obiektywną nowością. Kto wie, być może nie jest to zły kierunek. Natomiast z pewnością niespójna jest argumentacja składów sedziowskich, które uzasadniają ochronę raz „piętnem indywidualności” innym razem „statystyczną jednorazowoscią” Maksa Kummera. Niczym gumę naciąga się owe pojęcia; takie prawnicze hokus-pokus, które mają coś niby-wyjaśnić, ale nie wyjaśniają niczego. Szczęśliwie jest coraz mniej zwolenników „piętna indywidualności”, bo jak tutaj dywagować o piętnie w kontekście programów komputerowych, żeby nie popaść w groteskę. Z kolei ww. „jednorazowość” zrobiło nieprawdopodobną furorę w polskim orzecznictwie … tyle że konsekwentnie zastosowanie się do przemyśleń Ph.D Kumera stanowi skrajny przejaw uznania nowości obiektywnej za wyznacznik twóczości. Drobny szczegół, teoria już danwo została zdruzgotana w samym swoim mateczniku; nie ma sensu przywoływać tutaj podniesionych zarzutów.
Artykuł zawiera klika spornych przemyśleń. Nie watpię, że są to skróty myślowe autora, które jednak w takiej postaci balansują na granicy prawdy. Pisze autor:
„w polskim prawie, jak zresztą i w większości ustawodawstw na świecie, chwilą powstania utworu jest jego ustalenie (rozumiane również jako wykonanie czy rozpowszechnienie)”. Oczywiście użycie słowa „wykonanie” jest trochę niefortunne, prowadziłoby do pleonazmu, skoro wykonać można jedynie utwór. Choć rzeczywiście jazzowe improwizacje są tutaj akademickim przykładem. Z kolei z pewnością niewłaściwe wprost jest przesunięcie chwili powstania ochrony na moment rozpowszechnienia. Ustaleniem jest bowiem moment nadania dziełu cech przesądzających o jego ochronie (rysu indywidualnego) w sposób, który POTENCJALNIE mógłby być odebrany przez innę osobę. Namalowanie obrazu i jego złożenie do sejfu nie odbiera przecież dziełu przymiotu utworu.
Pisze dalej autor:
„W mojej opinii Sąd Najwyższy odchodząc nieco od dawnej linii orzecznictwa, która obejmowała ochrona prawnoautorską nawet liczniki kalorii posunął się nieco za daleko. Nie powinno się przecież negować twórczego i indywidualnego charakteru nawet pojedynczego słowa, które powstaje w skomplikowanym procesie twórczym, angażującym często nawet grupę copywriterów.”
W mojej opinii, chociaż oczywiście nie można wyrugować z zakresu ochrony dzieł nawet pojedynczych słów – praktyka chyba NIGDY nie powinna przystać na taką ochronę. Zresztą, w omawianym wyroku Sąd pokusił się o zacytowane przez autora wywody, ale na końcu i tak odmówił JOGIemu ochrony. Argumentów jest tutaj na oko ze sto milionów, podstawowym – niezależnie od znanego przedwojennego orzeczenia, tytuł powinien sam z siebie, per se, zasługiwać na ochronę, tj. winna ona być dokonana w oderwaniu od dzieła. Jasne, powiedziałby ktoś, haiku też wykazują potencjalną zdolność ochronną. Tyle że możliwość nadania twórczości zlepkowi słów jest uzależniona od jej ilość; maleje ona w tempie gemetrycznym wraz ze spadkiem ich liczby. Ponadto, warto wskazać, że uznanie ochrony danego wyrazu, nawet ich grupy, wyeliminowałoby ją zupełnie z powszechnego obiegu (jasne, w zakresie poza dozwolonym użytkiem), nie tylko w odniesieniu do książki (tutaj oznaczenie wydawnictwa tytułem identycznym do innego, popularnego, byłoby wszak zapewne deliktem antykonkurencyjnym). Pr. autorskie, inaczej niż znaki towarowe, nie chroni wartości oznaczenia w zależności od kontekstu, ale chroni en bloque, z konfuzją czy bez.
Jeśli zatem idę do copywriterów i proszę o nazwę dla batonika, po czym decyduję się na określenie: batonikumujmalótkizjemcięszkodarześtakkrutki to niewątpliwie otrzymałem potworka, który wg mnie lokuje się w przeciwległej strefie do prawa autorskiego. Nie jest bowiem rolą prawa autorskiego chronić dziwadła wyłącznie na zasadzie ich unikalności.
Powyższy przykład jest klasyczną domeną znaków towarowych jako reżimu przeznaczonego do ochrony interesów. W tym miejsce wg mnie autor niezwykle instrumentalnie postrzega przepisy prawa autorskiego, pisząc:
„Ponadto autor, który chce zabezpieczyć swoje prawa do stworzonego przez siebie słowa, nie ma przeważnie czasu, środków i podstawy do rejestracji znaku towarowego (gdyż od początku nie zamierza nakładać zarejestrowanego w takich okolicznościach znaku na żaden towar). W takim przypadku najpełniejszą a zarazem najbardziej praktyczną ochronę słowu może zapewnić prawo autorskie, pod warunkiem, że takie słowo można uznać za utwór.”
W moim przekonaniu uczynione założenia (że brak czasu, brak pieniędzy i brak …. podstaw) są po prostu obiektywnie fałszywe. Niezależnie jednak juz od tego, jeśli ochroną interesów komercyjnych miałaby być przyszłością pr. autorskiego, to Sąd rzeczywiście zamordował rozstrzygany kazus, bo przeznaczeniem JOGIego było właśnie pilnowanie interesów jego „twórcy”.
Na koniec, co do zabezpieczenia praw twóców, można przesłać do siebie swój utwór np. poleconym i pozostawić go nieotwartym w szafie. Takie banały pozwalały wygrać miliony dolarów w licznych amerykańskich procesach.
Szanowny Panie Doktorze,
dziękujemy za ten obszerny i rzeczowy głos w dyskusji. Zawsze z życzliwością witamy każdą konstruktywną polemikę.
Odnosząc się do Pana spostrzeżeń dot. „balansowania na granicy prawdy”:
Tak jak podał Pan dobry przykład na jednoczesne ustalenie utworu oraz jego wykonanie (improwizacja jazzowa) równie dobrym przykładem na jednoczesne ustalenie i rozpowszechnienie utworu jest ta sama improwizacja emitowana na żywo w telewizji czy pojedynek raperów nadawany w czasie rzeczywistym w radio albo też happening artystów transmitowany przy pomocy techniki live stream. Nie należy natomiast, jak Pan słusznie zauważył utożsamiać ustalenia z wykonaniem i rozpowszechnianiem, bo na gruncie ustawy nie są to oczywiście pojęcia tożsame. To oczywiste.
Jeśli chodzi o drugą uwagę to, w ramach eksperymentu prawno-autorskiego postanowiłem stworzyć prawno-autorskie haiku, oto ono:
w ten wiosenny poranek
pojedynczym słowem twórz
dzieło ulotne
Pochyliwszy się nad moim zapewne niedoskonałym dziełem, nie śmiałbym odmówić podobnym utworom, nawet tak krótkim jak haiku ochrony prawno-autorskiej tylko z uwagi na ich zwięzłość. Moim zdaniem, ich zdolność ochronna nie jest jedynie potencjalna. Proszę poczytać dzieła autorów, którzy wygrali doroczny organizowany w Japonii konkursu na najlepsze haiku – moim zdaniem spełniają one wszelkie konieczne warunki aby być chronione jako utwory (przynajmniej w świetle prawa polskiego). Nie mówiąc już o klasyce – Matsuo Bashō. Akurat estetyka japońska jest tutaj dobrym przykładem – często łatwiej jest napisać o czymś stronę tekstu niż ująć to w kilku celnych słowach. Z takim właśnie skróconym przekazem muszą się na co dzień borykać właśnie agencje reklamowe. Zapewne żaden klient nie zapłaci za hasło reklamowe dłuższe niż jedno zdanie.
Trudno mi się zgodzić z argumentem, że jakoby przyznanie ochrony pojedynczemu słowu wyeliminowałoby je z powszechnego obiegu. Po pierwsze, nikomu nie udałoby się ochronić prawem autorskim słowa, które już jest w powszechnym obiegu. Słowa, które rozważamy,jako potencjalnie chronione będą jedynie słowami fantazyjnymi – nowymi z punktu widzenia języka naturalnego. W przypadku słów fantazyjnych wymyślonych przez twórcę nie istnieje niebezpieczeństwo usunięcia ich z obiegu, bo ich tam jeszcze nie ma (pleonazm, czy logiczny błąd circulus vitiosus?). Jeżeli twórcy kampanii reklamowej wymyślili nazwę napoju „Frugo” (która oczywiście później zarejestrowano jako znak towarowy) to słowa tego nie było wcześniej w języku polskim, ani żadnym innym (jak sadzę). Jaką szkodę wyrządziłoby wyjęcie takiego słowa z obiegu (oczywiście przy uwzględnieniu użytku osobistego, o którym Pan wspomniał)? Mielibyśmy więc do czynienia z ochroną twórcy jedynie w przypadku, gdyby ktoś komercyjnie chciał wykorzystać wymyślone przez niego słowo. To chyba słuszny kierunek ochrony?
Nie rozumiem również zarzutu instrumentalnego traktowania prawa autorskiego. Od tego są w końcu „autorskie prawa majątkowe”, chronią one ekonomiczny interes twórcy. Zgadzam się po części z Panem, że w omawianym kazusie agencji reklamowej pozbawionej efektów swojej pracy przez klienta można by się również posiłkować konstrukcją deliktu nieuczciwej konkurencji (najprawdopodobniej z art. 3 ustawy o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji, gdyż pozostałe stypizowane delikty raczej nie pasować znajdą zastosowania) lub szukać podstaw powództwa w przepisach regulujących odpowiedzialność za culpa in contrahendo. Nie uważam jednak, że należy absolutnie odmówić ochrony prawno- autorskiej w podobnych przypadkach.
Nie trafia do mnie również zarzut fałszywości poczynionych przez mnie założeń odnośnie braku czasu, środków i podstaw rejestracji po stronie agencji reklamowej. W końcu nie jest to teoretyczny przykład wymyślony przeze mnie, a konkretny praktyczny problem, z którym właśnie borykają się agencje reklamowe. Po pierwsze cała procedura rejestracji znaku towarowego trwa w Urzędzie Patentowym ok. 18 miesięcy. Oczywiście agencja może zgłosić znak relatywnie szybko i następnie legitymować się prawem pierwszeństwa z rejestracji,.Wszyscy jednak wiemy, że €procedura taka, jest również bardzo kosztowna, wyobraźmy sobie agencję reklamową, która zgłasza się do klienta z propozycją 50 różnych nazw produktu. Chcąc zarejestrować wszystkie wymyślone przez siebie nazwy wyda spore pieniądze na rzecznika patentowego i na opłaty urzędowe. Pamiętajmy też, że jak klient zażąda przeniesienia na siebie, zgodnie z umową, jednej z wymyślonych przez copywriterów nazw to pojawi się problem rejestracji każdego takiego przeniesienia w Urzędzie Patentowym (kolejne koszty i czas). Co zaś do podstaw rejestracji to niewątpliwie ich brakuje. Moim zdaniem, zgodnie z art. 131 ust. 2 pkt 1 PWP bezwzględną przesłanką odmowną jest rejestracja oznaczenia w złej wierze. Jak pisz prof. Promińska (zob.U. Promińska, [w:] E. Nowińska, U. Promińska, M. du Vall, Prawo, s. 207) „zgłoszenie w złej wierze ma miejsce wówczas, gdy następuje pomimo wiedzy lub w wyniku niewiedzy, będącej następstwem niedołożenia należytej staranności, o istnieniu cudzego prawa podmiotowego lub interesu chronionego w inny sposób, które może być przez to naruszone lub jest dokonane w innym celu niż nabycie prawa do odróżniania własnych towarów”. W jakich klasach towarowych agencja powinna rejestrować takie znaki skoro nigdy nie zamierza nakładać ich na towar? Moim zdaniem, istnieje więc ryzyko postawienia zarzutu, że taka rejestracja (jako swoista forma zabezpieczenia umowy pomiędzy agencją reklamową i klientem) nie byłaby dopuszczalna w świetle przepisów PWP, gdyż byłaby potraktowana jako rejestracja w złej wierze. Nie uważam więc, że przyczyny dla których agencji reklamowej nie opłaca się chronić swoich pomysłów na znaki towarowe w oparciu o przepisy PWP są fałszywe. Ochrona prawno-autorska wydaje się w takiej sytuacji o wiele bardziej praktyczna i prawdopodobna (nawet w świetle orzeczenia JOGI).
Na końcu chciałbym zauważyć, że nasz wpis miał raczej za zadanie pokazanie sposobów na praktyczną ochronę agencji reklamowych i copywriterów przed nieuczciwymi klientami. Nie było naszym celem wdawanie się w głęboko teoretyczną dysputę. Miał to być raczej w naszym zamierzeniu krotki poradnik dla osób/podmiotów, które mogą w praktyce natknąć się na podobny problem. Nawet więc jeśli przyjmiemy, że w większości przypadków nie można by pojedynczego słowa chronić prawem autorskim to wskazówki przekazane przez nas w końcowej części artykułu mogą się przydać również przy procesach wytoczonych w oparciu o art. 3 ustawy o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji czy o 72 § 2 kodeksu cywilnego. W tym kontekście dziękujemy, za podpowiedź kolejnego praktycznego sposobu na potwierdzenie swoich praw do wymyślonych przez siebie słów/utworów.
Pozdrawiamy serdecznie i zapraszamy do dalszej dyskusji.
Dzień dobry. Mam pytanie dotyczące prawa autorskiego dotyczącego sequelu książki. Jakiś czas temu napisałem dość lużny sequel książki anglojęzycznego autora który zamierzam wydać w naszym kraju ale nie wiem czy nie złamię tym samym przepisów które obowiązują w naszym kraju. Muszę powiedzieć iż od kilku dobrych miesięcy przeczesuję internet i nie mam na ten temat żadnej informacji. Byłem również u prawnika ale jego odpowiedź była tak nie jednoznaczna iż do tej pory nie wiem czy mogę to zrobić?
Pozdrawiam
Niestety, granica pomiędzy dozwoloną prawem inspiracją a wykonywaniem praw zależnych (na co należy uzyskać zgodę twórcy utwory pierwotnego) jest cienka. Wszystko zależy od charakteru sequelu i jak bardzo jest to „luźne” nawiązanie do utworu pierwotnego. Trudno zatem podać jednoznaczną odpowiedź bez zbadania i porównania tych konkretnych utworów.
Pozdrawiamy